(28 - 30 sierpnia, 270 km)
Sobotnia podróż z Castelo Branco do Abrantes miała przynieść trochę wytchnienia po ostatnich ciężkich jazdach przez góry w upale. Dlatego zaplanowałem dosyć krótki odcinek, żeby mieć długie sobotnie popołudnie na odpoczynek.
Ale jak to bywa w życiu, plan nie wypalił. Zaczęło się dobrze, od pysznego śniadania w hotelu. Było i wytrawnie i na słodko. Potem wyjazd z hotelu jeszcze w porannym chłodzie. Niestety około 10 z nieba zaczął lać się żar. Droga, najpierw mocno ruchliwa krajówka i wzdłuż autostrady, po 30 kilometrach stała się wąskim paskiem asfaltu. Dzięki temu zniknęły samochody, natomiast sama jazda okazała się nie lada wyzwaniem. To był niekończący się ciąg krótkich stromych zjazdów i bardzo sztywnych 15 - 18 procentowych podjazdów.
Prawdziwa droga przez mękę. Zjazdy na wariata, podjazdy na granicy moich możliwości.
Tego dnia, po raz pierwszy w czasie całej wyprawy, pogoniły mnie psy. Musiałem przejechać całą Europę, żeby tu na zachodnich krańcach, uciekać przed trzema agresywnymi kundlami.
Żeby nie było zbyt łatwo, 15 kilometrów przed Abrantes kończy się asfalt i jadę wyboistą szutrówką. Wisienką na torcie okazał się jednak wjazd do centrum Abrantes, czyli półtora kilometra wymagającej wspinaczki. Kiedy dojechałem do hotelu, miałem tylko dwa marzenia: kąpiel i jedzenie. Oba szybko zrealizowałem i na tym zakończyła się w moja sobota. To nie był dzień relaksu.
Ponieważ wciąż brakowało mi takiego luźniejszego dnia, na niedzielę zaplanowałem lekką i przyjemną trasę doliną Tagu. Pomysł brzmiał dobrze: jazda wzdłuż największej portugalskiej rzeki, która wpada do Atlantyku w Lizbonie.
Zaczęło się oczywiście bardzo szybkim zjazdem ze wzgórza, na które musiałem się wspinać dzień wcześniej. Po trzech kilometrach trasa się wypłaszczyła i pojechałem w kierunku Tagu.
Najpierw dosyć ruchliwą trasą pokonałem oryginalny kolejowo-drogowy most i po kilkunastu kilometrach nawigacja pokierowała mnie malowniczą i chyba rolniczą drogą wzdluż pól i winnic, które kilometrami ciągną się wokół rzeki.
Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem pola pełne dojrzałych pomidorów, które rosną tu jak ziemniaki u nas. Jechałem i pachniało mi zupą pomidorową 😀
Niestety droga wzdłuż pól miała fatalny asfalt. To była w zasadzie dziura na dziurze. No i efekt był taki, że po kilku kilometrach walki złapałem gumę. Tym razem z tyłu, bo pierwszy kapeć we Francji był z przodu. Serwis przy drodze poszedł w miarę szybko. Przy okazji wymiany dętki wyjąłem z opony trzy kolce jakichś roślin, które wbiły się w antyprzebiciową wkładkę moich opon.
Teraz już szybko jadę w kierunku Porto Alto, żeby zbierać siły na dwa ostatnie dni mojej wyprawy. Hotel jest ok, lokalny market czynny w niedzielę, a okoliczna knajpka serwuje fajne i niedrogie jedzenie. Niedzielne popołudnie zgodnie z planem spędzam na leniuchowaniu 😎
Poniedziałek zaczynam od wymiany dętki! Niezły początek tygodnia. To nie jest mile uczucie, kiedy pakujesz sakwy na rower i widzisz flaka w przednim kole. Tym razem rower serwisuję więc jeszcze w hotelu. Z opony wyciągam kolejne kolce jakichś lokalnych roślin. Przy okazji wymiany, łatam przebite dętki.
Rower jest gotowy a ja mocno spóźniony ruszam z hotelu. No i po kwadransie zaczyna się mżawka. Do tego ruch na drodze z Porto Alto jest naprawdę duży.
Po pokonaniu mostu na Tagu wjeżdżam do Vila Francja de Xira, gdzie zaczyna mocniej padać, a ja wpadam w niebezpieczny poślizg na mokrej kostce. Na szczęście obyło się bez gleby, ale postanawiam przeczekać deszcz na przystanku. Jest pretekst żeby coś zjeść. Po kilkunastu minutach z deszcze robi się znowu mżawka więc ruszam. Jest też lekka konsternacja, gdy mijam siedzibę Portugalskiej Partii Komunistycznej. Ten sierp i młot dobrze się nie kojarzą 🤔
Tym razem trasa wiedzie ostro pod górkę. Taka już jest ta Portugalia, gór jest mnóstwo, a podjazdy naprawdę strome. Na szczęście pogoda się klaruje, droga wysycha i pojawia się słońce. Ten podjazd jest jednak naprawdę konkretny. Wąziutka lokalna droga, ostre zakręty i coraz wyższa temperatura zmuszają do dużego wysiłku.
Ale ponieważ nawet najgorszy podjazd kiedyś się kończy, w końcu jestem na górze i zaczynam 20-kilometrowy odcinek w stronę Atlantyku. Po kilku kilometrach dobrej jazdy kończy się jednak asfalt i dwa kilometry zasuwam w kurzu po szutrowej dróżce. Portugalia już mnie przyzwyczaiła do takich niespodzianek. Na szczęście tym razem opony przetrwały test terenowy i na ostatni odcinek asfaltu wjeżdżam w pełni sprawnym rowerem. Teraz już tylko z góry i po kilku minutach melduję się na Praia das Maçãs nad Oceanem Atlantyckim.
Od razu pakuję się z rowerem na plażę, podchodzę do wody i wyciągam kamerę, żeby uwiecznić ten moment. Widzę uśmiechy plażowiczów, podbiega do mnie jakaś dziewczyna i proponuje, że zrobi mi pamiątkowe zdjęcia. Przy okazji sesji foto wypytuje o szczegóły wyprawy. Jest miło 😎
Plan był taki, że zamoczę tylko lekko oponę mojego Specialed Diverge, ale gigantyczne atlantyckie fale zalewają mi też buty, więc stoję sobie szczęśliwy na plaży z butami pełnymi wody i piachu 😉
Na szczęście mój hotel Oceano stoi przy samej plaży, więc zaraz po zdjęciach, gruntownie myję rower. Wiadomo, że zdjęcie nad oceanem musi być, ale o sprzęt trzeba dbać.
Wieczorem jeszcze ogromna pizza w nagrodę i spacer nad Atlantykiem o zachodzie słońca. O 21 już śpię, bo nazajutrz ostatni dzień mojego Tour de Europe.
Comments