Po zasłużonym dniu odpoczynku w Agadirze, sprawy zaczęły się komplikować. Już z okien hotelu w tym pięknym kurorcie widziałem jak silny wiatr przygniata do ziemi całkiem spore palmy. No cóż, ewidentnie nad tę część wybrzeża przyszła zmiana pogody. Na dodatek w sobotę rano, kiedy ruszałem, oprócz silnego wiatru, zaczął padać deszcz.
Wyjazd z Agadiru nie był więc zbyt przyjemny, ponieważ silne podmuchy czołowego wiatru mocno przeszkadzały. Na szczęście po wyjeździe z miasta droga zmieniła nieco kierunek i jazda stała się znośna. Pomógł deszcz, który szczęśliwie przestał padać.
Kolejne kilometry połykałem w niezłym tempie i w miasteczku Tiznit zatrzymałem się na obiad. Tym razem zdecydowałem się na tażina, który okazał się rewelacyjny.
Niestety po wyjeździe z miasteczka, droga znowu zmieniła kierunek i ostatni odcinek 40 kilometrów musiałem jechać pod wiatr, który dmuchał z prędkością 20 metrów na sekundę. Ten odcinek zajął mi prawie 5 godzin i kiedy dojechałem do miasteczka Lakhssas słońce zachodziło właśnie za górami, a ja ledwo żywy zacząłem szukać hotelu. No i znalazłem! Hotel nazywał się Le Petit Atlas i okazał się najbardziej spartańską miejscówką w jakiej miałem okazję spać. Otóż cztery pokoje gościnne mieściły się na tyłach restauracji, zaraz za pokojem modlitwy. Żeby dostać się do pokoju musiałem wtargać rower po stromych schodach na wysokie piętro. Do tego dramatyczna łazienka i typowo afrykański wychodek "na skoczka". Instalacja gazowa do grzania cieplej wody zrobiona z węża do podlewania ogródka, tylko dopełniła obrazu. Ale za to cena była bardzo okazyjna. Nocleg kosztował mnie niecałe 5 euro. Kiedy zapytałem na recepcji gdzie mogę zjeść, panowie wydelegowali jednego z młodzieńców, który dobrze mówił po angielsku i został moim lokalnym przewodnikiem na ten wieczór. Poszliśmy do jatki, gdzie pomógł mi kupić jagnięcinę ostro przy okazji targując dla mnie cenę. Potem poszliśmy do knajpy, gdzie mięso zostało dla mnie ugrilowane. Spędziliśmy miły wieczór gawędząc o życiu w Maroku i Europie, a ja w świetnym humorze poszedłem spać. I prawie wcale mi nie przeszkadzały te prymitywne warunki. Było naprawdę ok.
Nazajutrz rano wstałem przed świtem, ponieważ zaplanowałem na ten dzień prawie 200 kilometrów do miasteczka Tantan. Szybkie pakowanie, zakupy bananów w warzywniaku i już jestem na trasie.
Pierwsze 25 kilometrów to znowu jazda pod wiatr. Bardzo silny, jeszcze mocniejszy niż wczoraj. Ale w miasteczku Bouizakarne moja droga skręca o ponad 90 stopni i nagle wiatr staje się moim silnikiem. Kolejne 170 km mknę jak motocykl. Z wiatrem jedzie się doskonałe, ale tylko gdy droga na chwilę skręca, czuję jak rzuca moim rowerem na boki.
To była naprawdę mocna jazda i przed zachodem słońca docieram do Tantan.
Melduję się w miłym hoteliku w samym centrum, zjadam na obiad wielkiego tażina i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku idę spać.
Nazajutrz pogoda jest kompletnie zwariowana. Wieje bardzo mocno, niebo jest siwe od pyłu i piasku, który niesie wiatr. Oglądam mapę i prognozę pogody. Okazuje się, że do miasteczka El Ouatia, które jest 30 km dalej będę miał z wiatrem. Potem droga skręca o 90 stopni i może być problem.
Ruszam z hotelu i po jakimś kilometrze staję jak wryty. Po nocnym deszczach rzeka wystąpiła z brzegów i zalała drogi wyjazdowe z miasta na południe. Po chwili czekania przy zalanej przeprawie, biorę przykład z tubylców i wjeżdżam w burą wodę. Buty są wprawdzie przemoczone, ale ja jest już na drugim, suchym brzegu. Za miastem czeka mnie kolejna niespodzianka. Wiatr zawiał piaskiem drogę i czekamy aż ekipa z wielkim spychaczem zrobi nam przejazd.
I teraz zaczyna się odcinek, który zapamiętam do końca życia. W powietrzu są tumany kurzu i piasku, który wciska się do oczu i nosa. Robi się ciemno, a widoczność jest jak przy gęstej mgle. Po szosie przede mną wiatr przewiewa piasek z pustyni, a ja zasuwam z wiatrem coraz szybciej. Na tym kawałku wiatr rozpędził mój rower do 83 kilometrów na godzinę. I przysięgam, że nie pedałowałem.
W ten sposób błyskawicznie dojeżdżam do miasteczka El Ouatia, gdzie droga skręca o 90. Próbuję pojechać kawałek, ale boczny wiatr prawie zrzuca mnie z roweru. Zatrzymuje mnie patrol policji i każe zjechać do miasteczka. Mówią, że z burzą piaskową nie ma żartów. Nie mam więc wyjścia i jadę do hoteliku, gdzie spotykam 3 motocyklistów, którzy musieli zrobić to samo co ja.
Przymusowy postój wykorzystuję żeby trochę odespać i wyczyścić zapiaszczony rower. Po południu z niemieckimi motocyklistami idziemy na tażina z ośmiornicy. Cały czas sprawdzamy pogodę. Fajnie byłoby jutro ruszyć.
W nocy burza piaskowa zamienią się w ulewę. Pada jeszcze do 10 i wtedy ruszamy. Ja pierwszy, chwilę po mnie motocykliści. Niestety zaraz za miastem okazuje się, że nocne ulewy zalały drogę i trzeba jechać po wodzie. Nic przyjemnego, szczególnie gdy z naprzeciwka jedzie TIR i funduje błotne kąpiele.
Na szczęście po jakichś 20 kilometrach robi się bardziej sucho i mogę pojechać trochę szybciej.
W ten sposób docieram do Akhfennir.
To malutkie, zaniedbane miasteczko nad samym oceanem. A ja wynajmuję pokój w hotelu przy samej plaży. Jestem jedynym gościem i bardzo mi się to podoba. Fajne jest też to, że zaraz za oknem mam Atlantyk.
Plan na środę jest ambitny więc wstaje godzinę przed wschodem słońca, żeby punktualnie o 9 ruszyć w drogę do El Ujun. Do przejechania mam prawie 200 km. Wjadę na teren Sahary Zachodniej, a El Ujun to nieformalna stolica tego terytorium.
Pogoda od samego rana zupełnie niesaharyjska. Jest chłodno, 12 stopni i zawiewa nieprzyjemnym wiatrem.
Cały ten dzień to jazda przez pustkowia. Pierwsze 95 km wzdłuż oceanu, druga setka trochę bardziej w głębi lądu. Atrakcją dnia okazują się wielbłądy, które mijam co kilka kilometrów. Robią na mnie ogromne wrażenie. Widać, że są tutaj u siebie.
Druga część trasy prowadzi z lekkim wiatrem w plecy, więc bez większego wysiłku docieram do El Ujun. To prawie ćwierćmilionowe miasto zaskakuje mnie bardzo pozytywnie. Jest czysto i kolorowo, a hotel w samym centrum, który wynajmuję za 15 euro, ma naprawdę przyzwoity europejski standard.
Po solidnej kolacji czas na spanie bo jutro w planie kolejne 200 km na południe.
Czwartkowy poranek jest bardzo krótki. Pobudka, pakowanie, zakupy w spożywczaku i jazda. Ten dzień upływa naprawdę szybko. Droga jest prawie całkowicie płaska, aut niewiele, a wiatr nie przeszkadza, więc mogę się rozpędzić.
190 kilometrów do Badżduru robię w dobrym tempie i w tanim, ale bardzo prostym hoteliku spędzam kolejną noc.
Na liczniku wyprawy są już 1944 kilometry.
Comments