Dojechałem do Santiago de Chile!
- notojade
- 13 gru
- 3 minut(y) czytania

Trasa od podnóża Andów nad Pacyfik to czysta przyjemność. Jedzie się lekko z góry, a świadomość, że już niebawem zobaczę Ocean Spokojny dodaje mi sił.
Na starcie w Los Andes spotykam lokalnego rowerzystę, który radzi, mi żeby nie męczyć się bocznymi drogami, którą są kiepskie, tylko żeby wjechać na autostradę. Podobno wszyscy kolarze jeżdżą tutaj po autostradzie. A więc tak samo jak w Argentynie. I rzeczywiście, po kilku kilometrach, mijam na głównej drodze parę kolarzy. Jestem więc spokojny i sprawnie prę na zachód.
Wzdłuż drogi kilometrami ciągną się winnice, a Andyjskie krajobrazy umilają mi podróż. Po 40 kilometrach zjeżdżam jednak na boczną trasę, ponieważ autostrada jest na tym odcinku w przebudowie. I ku mojemu zaskoczeniu trafiam na wygodną ścieżkę rowerową. Biegnie wzdłuż drogi, ale jest od niej wyraźnie oddzielona i pomalowana na niebiesko. Czyli trochę inaczej niż w okolicach Mendozy w Argentynie, gdzie ścieżki rowerowe są zielone, a na niebiesko malują trasy dla pieszych. 😉
Spotykam też argentyńskiego samotnego podróżnika, który od 5 lat jedzie samotnie wokół Ameryki Południowej! Mapa trasy jaką mi pokazuje robi wrażenie. Naprawdę objechał wokoło cały wielki kontynent!
Ponieważ chcę się nacieszyć symbolicznym końcem kontynentu, wybieram nieco dłuższy wariant i przez ponad 15 kilometrów jadę malowniczą trasą wzdłuż Oceanu Spokojnego. W ten sposób docieram późnym popołudniem do Vina del Mar, pięknego miasta z piaszczystymi plażami. Dojeżdżam na plażę Acapulco, gdzie symbolicznie moczę przednią oponę mojego Specialized Diverge w Pacyfiku. Teraz hotel i kolacja, żeby uczcić trasę znad Atlantyku nad Pacyfik!

Bo po prostu się teraz cieszę: 16 dni temu zacząłem moją południowo-amerykańską wyprawę w Montevideo, u ujścia La Platy do Atlantyku. Dzisiaj dotarłem do Viña del Mar nad Pacyfikiem. Za mną 1840 kilometrów przez Urugwaj, Argentynę i Chile. Ale to nie koniec. Jutro kierunek Santiago de Chile.

Ostatni dzień jazdy znad Pacyfiku do Santiago jest dosyć ciężki. Ruszam z Vina del Mar i wzdłuż oceanu docieram do Valparaiso. To wielkie i ruchliwe miasto nieco mnie stresuje, ale najbardziej męczy mnie mocny podjazd, który muszę tego dnia pokonać. Bo tym razem wracam na wschód i muszę z poziomu oceanu wjechać na prawie tysiąc metrów nad poziom morza.
Ale radość z ostatnich kilometrów południowo-amerykańskiej wyprawy dodaje mi sił i mimo zmęczenia posuwam się do przodu. Jeszcze tylko długi tunel przed Santiago de Chile, przez który lokalna służba drogowa nie pozwala mi przejechać. Są bardzo uprzejmi i tłumaczą, że przez tunel przewiozą mnie swoim pickupem. Kiedy wysiadam proszą mnie jeszcze, żebym uważał na ogromny ruch samochodowy na wjeździe do stolicy Chile. I faktycznie, główna trasa wjazdowa jest kompletnie zakorkowana, więc zgodnie z poleceniami gogle maps, jadę bocznymi osiedlowymi uliczkami i powolutku docieram na Plaza de Armas de Santiago de Chile, gdzie symbolicznie kończę moją wyprawę przez Amerykę Południową.
Jak to podsumować? 1970 kilometrów, 17 dni jazdy i mój osobisty rekord wysokości na rowerze - 3830 metrów na poziomem morza. Ale to tylko liczby. Najważniejsze co zostaje po takim wyjeździe to spotkania z ludźmi i wspomnienia. Zaczęło się od Montevideo i zaskakująco liberalnego Urugwaju, który bardzo pomogła mi zrozumieć mieszkająca tam Marta. Potem Argentyna. Szalone Buenos Aires, bezkresna pampa i wreszcie Andy, które pokazały mi swoją potęgę i nauczyły, że nie każdy plan da się zrealizować w stu procentach. No i to wąskie ale długie Chile, gdzie w ciągu dwóch dni mogłem zakosztować andyjskich szczytów i posiedzieć na plaży nad Pacyfikiem.

Ameryka Południowa to był ostatni kontynent, którego nie przejechałem do tej pory na rowerze. Oczywiście poza Antarktydą. Ale już wiem, że projekt "No to jadę dookoła świata" się nie kończy. Jedziemy dalej!
Nie dojechałbym tu gdzie jestem gdyby nie najbliżsi mi ludzie. Dziękuję Magdzie za serce do moich szaleństw, Mikołajowi za ogromną pomoc i zaangażowanie w ten projekt, a Majce i Julce za wsparcie w trudniejszych chwilach.
Bardzo dziękuję partnerom wyprawy. Paweł Ignaszewski, wrocławski Specialized i Immotion jak zawsze zadbali o rower, który znowu okazał się niezawodny. Z kolei ubrania Assos dały mi komfort jazdy w każdych warunkach. A dzięki Radiu Wrocław i Wrocławskiemu Portowi Lotniczemu miałem poczucie, że jestem tu trochę ambasadorem naszego Dolnego Śląska.








































































































Komentarze