24-27 czerwca 2022
Pensylwanię zapamiętam jako piękny i pagórkowaty stan, ale na prawdziwe wyzwania trafiłem gdy zacząłem się zbliżać do Maryland.
Dostałem tam niezłą szkołę, ponieważ przez trzy dni pokonałem ponad 400 kilometrów w poziomie i prawie 6 kilometrów podjazdów! Okazało się, że przejechanie Apallachów to nie lada wyzwanie.
Najtrudniejsze były ostre 15-16% podjazdy, które musiałem pokonywać w upale na jaki nie byłem chyba przygotowany. Mój termometr pokazywał w pewnym momencie 46 stopni i naprawdę czułem się jak w piekle. W zamian dostałem piękne i szybkie zjazdy oraz fantastyczne górskie panoramy.
Ludzie są tutaj życzliwi i spoglądają na rowerowego podróżnika jak na kogoś bardzo odważnego. Zrozumiałem to kiedy wjechałem na śniadanie do przydrożnej knajpy. Mniej więcej w połowie omleta zdążyłem już odpowiedzieć innym gościom na pytania o rower, podróż i Polskę.
Potem spotkałem Marka, który podróżuje rowerem z Nowego Jorku do Gettysburga.
Pogadaliśmy trochę na poboczu i rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę.
I wreszcie pod koniec dnia wyprzedził mnie samochód, z którego wyskoczyła dziewczyna wołając do mnie po polsku "Skąd pan ma koszulkę Dolnego Śląska?" Odpowiedziałem niezbyt odkrywczo "Bo ja jestem z Dolnego Śląska" 😎 Potem już rozmowa potoczyła się gładko.
Uwielbiam takie spotkania, bo to one są chyba najważniejsze w podróży.
Górskie szaleństwa Marylandu przerwała na jakieś 30 kilometrów idealnie płaska trasa rowerowa wzdłuż Potomaku Western Maryland Rail Trail.
To była prawdziwa przyjemność: gładki asfalt, zero podjazdów i cień wielkich drzew skutecznie chroniący od upału. Szkoda, że to trwało tak krótko.
Niedziela oznaczała wjazd do kolejnego stanu. Tym razem była to Zachodnia Wirginia.
Żeby tam dojechać znowu musiałem wydeptać kolejne 2200 metrów podjazdów.
Ale było warto, bo tego dnia zajechałem do Morgantown, gdzie nocowałem u fantastycznej rodziny. Skąd się tam wziąłem? Kilka dni wcześniej odezwał się do mnie Maciek Myszko że sklepu "Rowery stylowe" i zapytał czy nie będę jechał przez Morgantown, bo ma tam siostrę i chętnie mnie ugoszczą. Oczywiście bardzo chętnie skorzystałem z tego zaproszenia i już w niedzielę po południu zajechałem do Marty i Mike'a
. Ich córka Phoebe przygotowała piękny rysunek na moje powitanie, a Mike i Marta uraczyli mnie fantastyczną kolacją.
Potem, już najedzeni, pogadaliśmy o życiu w USA i Polsce. Doszliśmy też wspólnie do wniosku, że po takich trzech ciężkich i górskich etapach przyda mi się dzień wolnego. I w ten sposób poniedziałek 27 czerwca był moim pierwszym dniem bez roweru podczas tej wyprawy.
No może nie do konca, bo wykorzystałem wolne, żeby wyczyścić napęd i przesmarować łańcuch.
A dzień luzu naprawdę się przydał. Po raz pierwszy od przylotu z Polski wreszcie się wyspałem. Udało mi się też załatwić trochę spraw zawodowych. No i spędziłem fajny czas z moimi gospodarzami. Po lunchu z Mikiem we włoskiej knajpie, pojechaliśmy z Martą i małą Phoebe na jej pływacki trening. Potem jeszcze w nagrodę dla ambitnej pływaczki wizyta w cukierni i wielka porcja mrożonego jogurtu.
Ten poniedziałek minął nam bardzo szybko. Było super, a ja pełen sił szykowałem się na wtorkowy etap z Morgantown nad rzekę Ohio.
Comments