top of page
  • notojade

Kierunek Bałtyk czyli z Wrocławia do Gdyni



Zamknięte granice i strach przed pandemią nie zmniejszają zapału prawdziwych kolarzy :) Wszyscy znajomi kręcą kilometry na trenażerach i w realu. Niektórzy żałują, że nie mogą sprawdzić się na zawodach, ale mam wrażenie że w tych trudnych czasach rower jeszcze bardziej zyskuje: to przecież idealny sport w czasie pandemii: można jeździć samemu i bezpiecznie.


Marzy mi się jakiś nieco dłuższy wyjazd i szybko znajduję sobie cel: jadę do Gdyni!

Plan jest prosty: zrobię sobie trochę dłuższy weekend i sprawdzę jaka jest trasa rowerowa nad Bałtyk. Według nawigacji trasa to około 500 kilometrów, w większości po płaskich drogach.

To dystans, który można zrobić w dwa albo trzy dni. Szybkie spojrzenie na serwisy pogodowe nie zostawia wątpliwości: nie zrobię tego w czasie krótszym niż trzy dni, bo ma padać i szykuje się mocny wiatr z północy.


Pakuję więc trzy komplety ciepłych i nieprzemakalnych ubrań, jem ogromne śniadanie i ruszam na północ.




Czwartek: Wrocław – Września, 170 km

Niestety prognoza sprawdza się w stu procentach. Wychodzę z domu kilka minut przed 6 rano i właśnie zaczyna kropić. Po godzinie, kiedy wspinam się na Wzgórza Trzebnickie deszcz pada równo i robi się naprawdę mokro.



Tę część podróży znam bardzo dobrze. Jazda przez Krzyżanowice, Skotniki do Zawoni to prawdziwa frajda. Piękne, lekko pofałdowane asfalty, cudowne widoki (nawet w deszczu!) i mały ruch skłaniają do szybkiej jazdy. Niestety coraz bardziej mokry docieram do Milicza, gdzie montuję się z rowerem w uroczej cukierni w samym centrum. Z kubkiem gorącej herbaty i słodką bułką próbuję trochę podeschnąć.



Deszcz nie zamierza tego dnia odpuścić i odcinek do granicy Dolnego Śląska w Cieszkowie pokonuję w ulewie. W Wielkopolsce nie jest lepiej: Zduny i Krotoszyn oglądam „na mokro”. Na szczęście w naszym pięknym kraju co kilka kilometrów znajdują się wiaty przystanków autobusowych, które są największym przyjacielem każdego zdrożonego rowerzysty. Przed Jarocinem robię dłuższy popas w takiej wiacie. Jest czysta i można tam komfortowo odpocząć i zjeść kanapkę.


Tu mała dygresja, w takiej długodystansowej rowerowej podróży mamy dwa kluczowe miejsca. Oprócz wspomnianych już wiat przystankowych są to wiejskie sklepiki, gdzie tankujemy picie i pożywiamy się bułkami, serkami i bananami. Wygodne – bo nie trzeba się obciążać prowiantem i mamy idealny pretekst aby się zatrzymać :) Rozmowy w takich sklepikach są bezcenne. Polecam każdemu.




Rytm podróży jest więc taki: jazda – postój przy sklepie – postój na przystanku, żeby to spokojnie zjeść – jazda – i tak w kółko cały dzień. Działa bardzo dobrze, bo dzieli długi dystans na akceptowalne odcinki. Oczywiście jak pogoda jest ok to postoje są bardzo rzadko, jak leje albo wieje, cykl sklepikowo-przystankowy mocno się zagęszcza :)







Za Jarocinem decyduję się na wariant trasy, który omija Nowe Miasto nad Wartą i jadę bocznymi drogami na północ. Ten odcinek jest bardzo komfortowy: dobre asfalty, mało aut, mnóstwo zieleni i deszcz słabnie. Po godzinie fajnej jazdy i bardzo miłym zjeździe z Dębna dojeżdżam nad Wartę, gdzie… nie ma mostu. Na szczęście jest prom :) Po kilku minutach ruszamy na drugą stronę rzeki, w międzyczasie deszcz przestaje padać, a ja ruszam na ostatni tego dnia odcinek do Wrześni. To było bardzo miłe 30 kilometrów: droga robi się sucha, a świadomość, że za chwilę dojadę do hostelu dodaje wigoru. I w ten sposób o 15 melduję się w Hostelu Centrum we Wrześni. Jesteśmy rzeczywiście w centrum bo z mojego okna oglądam ratusz.

Teraz szybki prysznic i wyprawa do sklepu po zapasy na kolację i śniadanie. Potem zaległa poczta, sprawdzenie pogody na jutro i spanie.




Piątek: Września – Wierzchy (Bory Tucholskie), 169 km


Drugi dzień zapowiada się dobrze. Na dworze piękne słońce, chociaż o 6 rano na termometrze zaledwie 7 stopni. Ruszam z hostelu i po chwili już wiem, że ten dzień wcale nie będzie taki łatwy. Wieje bardzo mocny wiatr z północy i serwisy pogodowe pokazują, że w czasie dnia siła wiatru wzrośnie z 7 do 10 metrów na sekundę. No to będzie zabawa! Już kiedyś przeżyłem taką jazdę pod wiatr na pustyni Negev w Izraelu i pamiętam, że po kilku godzinach kręcenia z prędkością 14-15 km/h ma się ochotę zostawić rower na poboczu.



Żeby było łatwiej dzielę sobie w głowie trasę na krótkie odcinki i każdy taki cel chcę świętować postojem przy sklepie :) W ten sposób docieram do Gniezna. To tylko 25 kilometrów od Wrześni ale wlokę się tam prawie dwie godziny. Na miejscu nagroda czyli wizyta w spożywczaku i śniadaniowe zakupy. Zaraz za miastem znajduję czystą i pustą wiatę przystanku autobusowego i rozpoczynam ucztę. Zestaw: rogale, masło, ser, pomidory smakuje bardzo!

Potem mozolnie kręcę dalej pod północny wiatr i po kilku kolejnych przerwach konsumpcyjno-motywacyjnych dojeżdżam do Bydgoszczy. Tutaj nagrodą jest wizyta w McDonaldzie, gdzie funduję sobie naprawdę DUŻĄ nagrodę.



Od Bydgoszczy jest już łatwiej. Nie dlatego, że wieje mniej, Wręcz przeciwnie, wiatr jest mocny a porywy rzucają rowerem na boki. Łatwiej jest bo czuję, że zbliża się cel dzisiejszego pedałowania, czyli Bory Tucholskie. Drogi robią się coraz bardziej puste, chwilami zjeżdżam z asfaltu na szutry, Raz nawigacja wysyła mnie na leśny piaszczysty dukt, po którym nie da się jechać i przez 2 kilometry prowadzę rower. Ale jest naprawdę dobrze. Okolica jest piękna. Już rozumiem dlaczego ludzie lubią odpoczywać w Borach Tucholskich.



Po 12 godzinach od startu znajduję ostatni sklepik na dzisiejszym szlaku i kupuję smakołyki na kolację. Teraz jeszcze 2 kilometry po kocich łbach i leśnej dróżce żebym zameldował się w ośrodku wczasowym Wierzchy w… Wierzchach. Na miejscu pusto, jest tylko obsługa. Dostaję duży i wygodny pokój, biorę prysznic, zjadam ostatnie zakupy i po kwadransie śpię jak zabity. Zajechała mnie ta piątkowa trasa!


Sobota: Wierzchy – Gdynia 131 km


Spałem jak dziecko przez 8 godzin! Budzi mnie słońce za oknem, ale rzut oka na smartfona rozwiewa złudzenia. Ma być tak jak wczoraj: słońce i silny wiatr z północy! Pocieszam się, że dzisiaj mam tylko 130 kilometrów, a tak naprawdę to 100, bo tyle jest do Gdańska. Ostatnie 30 kilometrów przez Trójmiasto to będzie przecież świętowanie końca trasy :)


Zaczyna się świetnie. Wieje wprawdzie dosyć mocno, ale piękne słońce i droga przez las, który osłania od wiatru, daje wielką frajdę z jazdy. W pełnym pędzie mijam Tleń i kręcę kolejne leśne kilometry. Asfalty są bardzo dobre, ruch niewielki. No to prostu dobra jazda :)



Po dwóch godzinach postój w Osiecznej na wielkie sobotnie śniadanie, czyli mój ulubiony zestaw: bułki, serki topione i mleko. Potem kolejne kilometry i z Borów Tucholskich wjeżdżam na Kociewie. Tu drzew jest trochę mniej, więc wieje jak cholera. Nawigacja funduje mi dwa odcinki polnymi drogami, które są tutaj mocno piaszczyste. Ale bliskość mety gna do przodu.









W końcu docieram do Pruszcza Gdańskiego. Stąd do Gdańska zasuwam fantastyczną ścieżką rowerową wzdłuż kanału Raduni. Jedzie się doskonale i nawet nie wiem kiedy ląduję w centrum Gdańska. Mijam główny dworzec kolejowy i po kilkunastu minutach jestem nad Bałtykiem przy molo w Brzeźnie. Tłok przy molo ogromny. W końcu jest sobota i mimo wiatru tłumy kłębią się przy plaży. Jadę teraz nadmorskim deptakiem do Sopotu, gdzie przy molo gęsty tłum zmusza mnie do zejścia z roweru. Na szczęście kilkaset metrów dalej robi się luźniej i wzdłuż morza jadę do Gdyni.



Na molo w Orłowie robię sobie pamiątkowe zdjęcia i krótką eskapadę Wrocław-Gdynia uznaję za zakończoną :)






bottom of page