Przez ostatnie lata zimy nie kojarzyły mi się z mrozem i śniegiem, ale raczej z egzotycznymi podróżami rowerowymi. Nieważne czy był to krótki wypad na Wyspy Kanaryjskie, Majorkę, do Izraela albo dłuższe wyjazdy do Azji południowo-wschodniej. To były moje najważniejsze wydarzenia każdej zimy. Teraz zamknięty przez pandemię w sieci ograniczeń i zakazów mogę jedynie planować kolejne podróże i szlifować formę. Ale znalazłem coś co zdecydowanie pomogło mi przetrwać tę pandemiczną zimę. Nie będę zbyt oryginalny 😊 po prostu zacząłem morsować.
Zaczęło się niewinnie. Pod koniec października zadzwonił do mnie znajomy Piotrek Zwierzak (swoją drogą świetny trener personalny) i zaproponował wspólną kąpiel w okolicznym stawie. Zabrzmiało to nieco absurdalnie, ale ostatecznie uległem sile argumentu: „spróbuj, zobaczysz, że będzie super”. No i miał rację. Już po pierwszym razie zakochałem się w tej zabawie.
Ten pierwszy raz
Pierwszy raz jest zawsze najważniejszy i oczywiście trzeba to zrobić z odpowiednią osobą. Najlepiej, żeby był to ktoś kto ma jakiekolwiek doświadczenie w kąpielach w zimnej wodzie. Grupa nowicjuszy bez kogoś z doświadczeniem to niezbyt mądry pomysł.
Poinstruowany przez Zwierzaka zabrałem więc niezbędny ekwipunek: dwa ręczniki, kąpielówki, czapkę, rękawiczki i buty do pływania (do tej pory przydawały się na wakacjach w Chorwacji i nie widziały śniegu). Pierwszy raz był przy temperaturze powietrza i wody około plus 7 stopni. Jak było na początku? Przez pierwsze kilkanaście sekund bardzo bolały mnie stopy i to w zasadzie jedyny problem jaki się pojawił. Po dwóch minutach stania w wodzie po szyję wróciłem na brzeg i zaczęły się czary. Przede wszystkim wcale nie było mi zimno, ale najlepszy był stan pełnej euforii, który utrzymywał się jeszcze długo po założeniu suchych ciuchów. Od razu też podjąłem decyzję: za tydzień powtarzamy 😊
Niedzielny rytuał
I rzeczywiście, to już piąty miesiąc w którym regularnie w każdą niedzielę morsuję niezależnie od pogody. A każde wejście było spełnieniem kolejnego marzenia. Był więc etap „dzisiaj wchodzę dwa razy” albo „teraz czas na wejście bez czapki i rękawiczek”. Chociaż prawdziwym przełomem było odkrycie, że każde wejście trzeba skończyć kilkusekundowym nurkiem. Wtedy dopiero robi się fajnie!
Największą zaletą rozpoczęcia morsowania jesienią było pełne psychiczne i fizyczne przygotowanie na warunki zimowe. Z wielkimi emocjami studiowałem prognozy pogody czekając na pierwsze mrozy. Okazało się, że na mrozie jest jeszcze przyjemniej, bo woda jest cieplejsza niż powietrze. Ale hitem naszego morsowania był lód. Najpierw wykuwaliśmy w dosyć cienkim lodzie ścieżkę od brzegu na głębsze miejsce morsowania. Ale największa frajda była w czasie dużych mrozów w lutym. Bo to było morsowanie jak z Syberii: gruba tafla lodu, trzaskający mróz, wszystko przysypane śniegiem i my z siekierami wykuwający prawdziwy przerębel, do którego wstawiamy drabinę, żeby komfortowo wyjść z wody.
Z tą drabinką to nie tylko wygoda, ale także kwestia bezpieczeństwa. Za pierwszym razem kiedy wychodziłem z przerębla na lód miałem problem, ponieważ ześlizgiwałem się z powrotem do wody. Dopiero mocne odbicie od dna pomogło. Wtedy na własnej skórze przekonałem się jaki śliski jest lód polany wodą.
Czy to jest bezpieczne?
Ponieważ robię to od pięciu miesięcy i żyję, a nasza grupa ma czasem nawet kilkunastu uczestników, to chyba jest bezpiecznie. Podstawa to zdrowy rozsądek i ktoś do towarzystwa. Trzeba też uważać na drobiazgi. Kolega robił sobie instagramowe selfie (obowiązkowy punkt morsowania, w końcu hasztag #morsowałem musi być : ) i ze zdrętwiałej ręki wypadł mu telefon więc musiał zrobić nadprogramowego nurka. Inny chciał sprawdzić jak mocny jest lód i zaraz po przyjściu nad staw wszedł na ledwo zamarzniętą taflę i… zrobił sobie niechcący morsowanie w ubraniu. Ja z kolei regularnie kaleczyłem sobie kostki, ponieważ na początku gdy lód był jeszcze cienki, próbowałem go kruszyć nogą. Teraz już wiem, że przyjacielem każdego morsa jest siekiera 😉
No i najważniejsze: od kiedy zacząłem niedzielne kąpiele w zimnej wodzie nie łapię przeziębień, nie mam kataru i z utęsknieniem czekam na kolejny weekend.
Komentarze