3 marca 2018 - oczywiście wstaję dużo później niż planowałem. Śpi mi się znakomicie, okna wprawdzie zamknięte, ale lokalnym zwyczajem bez szyb tylko z żaluzjami – więc świeże powietrze na maksa. W końcu jednak pobudka, szybkie śniadanie, pożegnalne zdjęcie pod domem mojej gospodyni i ruszam!
Jest sobota – a więc szabat czyli nasza niedziela i wszyscy jeszcze śpią. Zasuwam przez puste miasto i szukam najlepszego wyjazdu do Jerozolimy omijającego autostradę. Na przedmieściach spotykam dwóch kolarzy. Kręcą głowami, kiedy pytam o najlepszą drogę do Jerozolimy. „Daleko, kiepski dojazd i będzie gorąco”, ale mimo wszystko życzą mi dobrej drogi.
Po drodze trafiam na wjazd do palestyńskiej osady. Całość ogrodzona wysokim płotem, na wjeździe posterunki i tablice ostrzegawcze, żołnierze, broń. No cóż, trzeba się przyzwyczaić, że jest tu trochę inaczej niż u nas.
Wczesnym popołudniem dojeżdżam do Jerozolimy. Przez dzielnicę ortodoksyjnych Żydów (drogi zamknięte dla ruchu, wszyscy spacerują ubrani odświętnie) trafiam pod Bramę Damasceńską na Starym Mieście. Tam obowiązkowe zdjęcia i zakupy na okolicznym bazarku (duuuuużo coli i wody). Przy okazji staję się atrakcją turystyczną dla turystów z Polski, którzy koniecznie chcą mieć fotki z Jerozolimy z kolesiem na rowerze w koszulce z napisem Dolny Śląsk.
Opuszczam Stare Miasto i szukam drogi do Jerycha i nad Morze Martwe. Zaczepiam jakichś dwóch mężczyzn, którzy wskazują mi drogę,a po chwili pytają skąd jestem i zapraszają na szabasowy obiad. Jestem żarłokiem ciekawym świata i ludzi więc zgadzam się z ochotą. Posiłek jest naprawdę egzotyczny. Najpierw czytanie Tory – przez wzgląd na mnie – wszystko odbywa się nie tylko po hebrajsku ale i po angielsku. Jest naprawdę miło, a jedzenie powala! Po dwóch godzinach wielkiego obżarstwa zaczynam rozumieć, że moje szanse do dotarcie do celu za dnia zmalały prawie do zera. Szybciutko dziękuję gospodarzom za gościnę i ruszam w drogę.
Teraz ostro pod górę żeby wyjechać z miasta i zaczyna się fantastyczny kilkunastokilometrowy zjazd nad Morze Martwe. Jest cudownie – kilometry nawijają się same, widoki fantastyczne a po drodze kolejne oznaczenia wysokości nad poziomem morza. Przy znaku „sea level” obowiązkowe fotki :) To dziwne uczucie zjeżdżać 60 kilometrów na godzinę i mijać znak „100 metrów poniżej poziomu morza”.
Po epickim zjeździe (na szczęście aut jest bardzo mało) docieram nad Morze Martwe. Tu wielkie rozczarowanie – Morze Martwe nie wygląda imponująco, a nad wodę można schodzić tylko w oznaczonych miejscach. Zachodzi słońce a przede mną jeszcze dwie godziny jazdy do oazy Ein Gedi, gdzie mam zarezerwowany nocleg.
Im ciemniej robi się wokół, tym mocniej dociera do mnie jak wielki błąd zrobiłem nie zabierając ze sobą solidnej lampy przedniej, Mam wprawdzie dwie porządne lampki tylne, ale na przedzie tylko malutka chińska lampeczka typu „na wszelki wypadek”. No i mam za swoje: jadę i prawie nic nie widzę. Uwierzcie mi, tam jest naprawdę ciemno. W końcu jednak jakoś daję radę. Po dwudziestej wjeżdżam na kemping, gdzie czeka na mnie miejsce w sześcioosobowym namiocie. Luksusów może nie ma ale namiot ma prąd i klimatyzację!
Jestem naprawdę zmęczony więc biorę szybki prysznic, dojadam zapasy z bazarku w Jerozolimie i idę spać. To był mocny początek wyprawy: 155 kilometrów, 1700 metrów przewyższeń i odlotowy zjazd z Jerozolimy nad Morze Martwe: z 800 m n.p.m. na minus 400.
Dopiero rano przekonuję się w jakim fantastycznym miejscu nocowałem. Otwieram namiot a przede mną Morze Martwe, palmy, w oddali wybrzeże Jordanii, za plecami monumentalne góry. Jest naprawdę pięknie! Sam kemping skromny ale uroczy. Łazienka częściowo pod dachem, a częściowo pod gołym niebem. Na poranną toaletę wybieram oczywiście drugą opcję :)
Comments