top of page
  • notojade

910 kilometrów w 6 dni i jestem w Bangkoku

W poniedziałek rano wstaję jeszcze przed świtem żeby nacieszyć się wschodem słońca na Ko Ngai. Natura nie zawodzi i spektakl jest rzeczywiście imponujący.

Potem chwila w morzu i śniadanie. Za chwilę wymeldowuję się z resortu i zgodnie z instrukcją pani z recepcji czekam na prom. Czekam godzinę i nic. Wracam do recepcji gdzie pani z uśmiechem informuje mnie, że łódź spóźnia się z reguly jakąś godzinkę. I faktycznie, po jakims kwadransie do molo cumuje stateczek, który na nowo definiuje słowo "prom". Ale jakoś płynie i po półtorej godzinie wysadza mnie na przystani w Pak Meng.

Z ulgą przyjmuję koniec morskiego etapu mojej podróży, wsiadam na rower i rozpoczynam jazdę na północ. Do końca tygodnia muszę dojechać do Bangkoku, bo w poniedzialek mam samolot do Polski.

Ponieważ prom był mocno spóźniony i jest już grubo po południu, muszę mocno docisnąć żeby zrobić zaplanowane na dzisiaj 120 kilometrów. Słońce praży niemiłosiernie, ale trasa jest fantastyczna. Jadę bocznymi drogami, ludzi i aut prawie nie widzę. Mimo upału mam ogromną frajdę z jazdy. To co od razu rzuca się w oczy to absolutny brak turystów i ceny, które są tu zdecydowanie niższe niż na wyspach.

Jazdę umilam sobie przerwami na obiad, wodę kokosową i arbuza. Każdy taki postój to osobna historia. Ludzie są ciekawi, próbują pytać skąd i dokąd jadę. Z reguły nie mówią po angielsku ale potęga google translatora pomaga się dogadać.

Przed zmrokiem docieram do kempingu Burilamplai Resort w miejscowości o nicniemówiącej nazwie Thung Yai. Okazuje się, że jestem tu jedynym gościem a w okolicy nie ma ani knajpy ani sklepu. I wtedy doświadczam prawdziwej tajskiej gościnności. Pan z recepcji wsiada na skuter, jedzie do miasta j przywozi mi zestaw: smażony ryż, talerz owoców i zimną colę. Teraz z czystym sumieniem mogę iść spać :)

We wtorek budzi mnie ulewa. Spoglądam na prognozę pogody i rzeczywiście, ma padać cały dzień. No cóż, to też trzeba brać pod uwagę na rowerowej wyprawie. Pocieszam się, że spalone nogi odpoczną od słońca. Zaraz po starcie okazuje się, że nie jest tak źle. Chwilami deszcz słabnie a na dodatek jest ciepło, 26-27 stopni. Z czasem robi się jednak coraz bardziej mokro. Sprawę pogarszają strugi brudnej wody wyrzucane spod kół ciężarówek. Zaczynam mieć już dosyć i z ulgą dojeżdżam do Surat Thani.

We środę pogoda się poprawia i wreszcie prawie "na sucho" mogę atakować kolejne kilometry. To prawie oznacza, że tego dnia nie leje mi się na głowę, ale droga jest w zasadzie cały czas mokra, a pod koniec dnia znowu pedałuję w ulewie.

Przez trzy dni jadę wzdłuż wybrzeża i nie mogę sie nadziwić jak mało jest tutaj turystów. Są plaże, ciepłe morze i garstka wczasowiczów. Na swojej drodze spotykam kilku rowerowych podróżników. Najpier Brada z Los Angeles, który robi moją trasę ale w drugą stronę. Zaczął w Bangkoku i jedzie do Malezji. Potem mijam się z parą Kanadyjczyków, którzy pomalutku zwiedzają na rowerach wschodnie wybrzeże Tajlandii. Fajne są takie spotkania w trasie.

Po opuszczeniu wysp czuję, że noga kręci mi się naprawdę dobrze i modyfikuję nieco plan podróży. Spróbuję dojechać do Bangkoku w sobotę zamiast w niedzielę. Zyskam w ten sposób dzień na spokojne przygotowanie do podróży.


Kolejne dni jadę już przy pięknej słonecznej pogodzie. Kilometry nawijają się same i rzeczywiście w sobotę około 15 dojeżdżam do przedmieść Bangkoku. Teraz przez ponad dwie godziny brnę przez korki do centrum miasta, gdzie zarezerwowałem nocleg. Jedzie się dosyć ciężko, ale mam wrażenie, że korki są znacznie mniejsze niż rok temu.

Po zakwaterowaniu ruszam odciążonym od sakw rowerem na wieczorną przejażdżkę po mieście. Czuję się wspaniale! Zrealizowałem mój plan. W 15 dni przejechałem z Singapuru do Bangkoku. Jest radość :)

Etap z Pak Meng (gdzie dopłynąłem promem) do Bangkoku zajął mi 6 dni, w czasie których przejechałem 910 kilometrów. To oznacza, że cała moja trasa to 1900 km na rowerze i prawie 200 km promami między wyspami.

Teraz jeszcze ostatnie godziny w Bangkoku. Najpierw zawożę rower do firmy Velo Thailand, gdzie za 40 zł mój Specialized został elegancko spakowany do kartonu. Do hotelu wracam tuktukiem. Rower zajmuje honorowe miejsce, a ja siedzę grzecznie obok :)

Bangkok jako miejsce zakończenia wyprawy jest idealny: mnostwo atrakcji do zobaczenia, tanie i pyszne jedzenie. Korzystam w tych chwil bo już za chwilę samolot do Polski :)

bottom of page