Zajechany ciężkimi korkami na wjeździe do Kuala Lumpur wymyśliłem sobie, ze nazajutrz opuszczę centrum jakimś transportem szynowym. Sprawdziłem metro: nie wolno z rowerem. Próbuję pociągiem: nie wolno! A więc jednak rower i to z samego centrum miasta. Jak się w końcu okazało to była bardzo dobra decyzja bo już po kilku kilometrach spotkałem na drodze ekipę kurierów rowerowych, którzy jechali za miasto w tę samą stronę co ja!
To była świetna jazda. Dobre tempo i fajne rozmowy. Do tego pełna egzotyka: odjechane rowery, sprzęty typu patelnia przyczepione do roweru, żarty kto kogo pogoni na podjeździe.
Niestety wszystko się kiedyś kończy (jak asfalt w Malezji) i po godzinie lokalsi skręcają, a ja jadę dalej samotnie.
Po chwili jest kolejna niespodziewana atrakcja. Przede mną stoi policja i wstrzymuje ruch bo za chwilę przejedzie tędy wyścig kolarski. Szybko sprawdzam w komórce i faktycznie! W Malezji trwa PETRONAS Le Tour de Langkawi i moja trasa pokrywa się częściowo z wyścigiem :) Niestety na liście startowej nie ma żadnego Polaka :(
Następne 300 kilometrów to jazda przez centralną część kraju. Po drodze śpię w Perah i Ipoh. To drugie miasto robi spore wrażenie bo w ogromnej większości mieszkają tam Chińczycy. Wokół wielki przemysł i czuć spore pieniądze.
Czym prędzej uciekam stamtąd w kierunku wybrzeża i po kolejnym dniu na rowerze docieram do Butterworth, miasta nad morzem skąd przeprawiam się promem do George Town na wyspie Penang.
Tu czuć wakacyjny nastrój. Po zmroku całe centrum zamienia się w wielką strefę ulicznego jedzenia i handlu. Ceny bardzo atrakcyjne :) Dla uzupełnienia sił biorę porcję makaronu z krewetkami za 6 ringgitów i makaron z warzywami za 2. Do tego cola i w dyszce mamy całkiem fajną podróżniczą kolację.
W mieście czuć wpływy brytyjskiej przeszłości. Budowle w kolonialnym stylu, pomniki. Okolice portu gdzie mieszkam są - zupełnie nie po azjatycku - czyste i schludne. Jedyne co nie pasuje mi do obrazka to długi na jakiejś 5 centymetrów karaluch, którego znajduję w mojej łazience.
Mimo karalucha (teraz już martwego) śpię dobrze bo już nazajutrz rano mam prom na wyspę Langkawi. To taka turystyczna wizytówka Malezji. W całości objęta strefą wolnocłową, pełna plaż z białym piaskiem i innych turystycznych atrakcji jak np. kolej linowa z pięknymi widokami.
Plaża przy której wynajmuję domek jest faktycznie oszałamiająca. Bielutki piasek, palmy, ciepłe lekko falujące morze. Żyć nie umierać! Do końca dnia już nic nie robię tylko plażuję. Tak sobie świętuję zakończenie pierwszego tygodnia jazdy po Azji :)
W sobotę rano, po porannej kąpieli w morzu ruszam w kierunku portu żeby zdążyć na prom do Tajlandii. Wyjeżdżam z dużym wyprzedzeniem bo po drodze chcę jeszcze zjeść śniadanie.
I to była kluczowa decyzja dnia! Śniadania wprawdzie nie zjadłem ale cudem zdążyłem na prom. Okazało się, że w sobotę po wyspie jedzie wyścig kolarski Le Tour de Langkawi. Tak! Ten sam który miałem kilka dni temu po wyjeździe z Kuala Lumpur. Tym razem problem jest spory bo trasa wyścigu koliduje z moim szlakiem do portu. Zamiast szybkich 20 km robię 30 objazdem przez góry a i tak dwa razy stoję żeby przepuścić wyścig.
Na szczęście wszystko się udało: zaliczyłem i wyścig i zdążyłem na prom. A zamiast śniadania w knajpie kupiłem sobie na drogę całą torbę bananów smażonych w cieście naleśnikowym. Były pyszne!
W ten sposób zakończyłem malezyjski etap mojej wyprawy. Jak zejdę z promu będę już w Tajlandii. Do tej pory przejechałem z Singapuru 930 kilometrów na rowerze i przepłynąłem jakieś 120 km promem :)
Comments