4 marca 2018 - z pakowaniem uwijam się szybko bo przede mną naprawdę trudny dzień: znad depresji Morza Martwego muszę dojechać na środek Pustyni Negev, czyli będzie ostro pod górę i naprawdę gorąco. Jeszcze tylko pożegnalne rozmowy z ludźmi na kempingu (wszyscy częstują jedzeniem - czy wyglądam na takiego żarłoka?), bidony i camelbak zatankowane do pełna!
Najpierw płaski odcinek wzdłuż wybrzeża. Widoki rozczarowują. Morze z bliska nie robi większego wrażenia. Po godzinie zjeżdżam do Ein Bokek – kurortu pełnego wielkich i raczej pustych o tej porze hoteli. Zaliczam plażę, dotykam supersłonej wody, dotankowuję wodę pitną i ruszam na pustynię.
Już pierwsze kilometry uświadamiają mi, że dzisiaj nie będzie przelewek. Jest bardzo gorąco i ostro pod górę. Droga wspina się stromymi zakosami, w dole widać brzydkie wybrzeże z instalacjami do odzyskiwania soli, a słońce wypala mnie na maksa. Woda zużywa się błyskawicznie. Po dwóch godzinach wspinaczki góra odpuszcza i robi się bardziej płasko. No, bez przesady – po prostu nie jest tak ostro pod górę.
Zobaczcie filmik i te krajobrazy!
Po kolejnych trzech godzinach zostaje mi pół litra wody a według nawigacji do najbliższego miasteczka mam jakieś 30 kilometrów. W Polsce nie byłoby żadnego problemu – taki dystans z jednym bidonem jest do zrobienia. Tu w tym upale – bez szans. Na szczęście na poboczu stoi wielki TIR, którego kierowca majstruje przy samochodzie. Z dramatyczną miną opisuję mu jaki jestem spragniony. Oczywiście nic nie rozumie. Dopiero kiedy pokazuję pusty bidon – uśmiecha się ze zrozumieniem i daje mi butelkę zimnej wody. Jest moim aniołem! Teraz ostra jazda do najbliższego miasteczka i po dwóch godzinach melduję się na stacji benzynowej.
Wchodzę i zanim dotrę do kasy wypijam litrową zimną colę. Przez chwile myślę, że upał mi zaszkodził bo na stacji gra muzyka i to swojska! Z głośników leci Myslovitz!!! Wprawdzie po angielsku, ale jest :) Zrobiło się miło, nakupiłem napojów, jedzenia i przez pół godziny raczyłem się chłodem klimatyzowanego wnętrza. Ale czas się zbierać bo przede mną jeszcze 70 kilometrów do Mitzpe Ramon – malutkiego miasteczka na środku Pustyni Negev.
Ruszam z werwą, niestety po godzinie dociera do mnie, że nie mam żadnych szans żeby dojechać na miejsce przed zmrokiem. Zasuwam naprawdę ostro, chociaż trasa ma sporo podjazdów. Nie chcę powtórki z wczoraj – i ... mam nocną powtórkę w wydaniu ekstremalnym. Ciemność zastaje mnie jakieś 40 km od celu. Jest dużo mniej przyjemnie niż wczoraj – tylko raz mijam jakąś małą osadę – a tak pustynia, czarno jak w kopalni i moja chińska lampeczka nieudolnie udaje reflektor.
Naprawdę niemiło robi się kiedy nagle pośrodku niczego, w pełnej ciemności słyszę jak jakieś zwierzę goni mnie z prawej strony wydając dziwne dźwięki. Nie widzę tego, tylko słyszę i jestem naprawdę przerażony. Robię najszybszy sprint, bo wiem, że to jedyna szansa – uciec tajemniczemu bydlakowi. Jest tylko jeden problem – jadę sprintem i nie wiem gdzie bo chińskie badziewie świeci symbolicznie! Na szczęście się udało i tajemniczy intruz został z tyłu. Potem, gdy już dojechałem na miejsce dowiedziałem się od miejscowych, że to mógł być jenot albo pies pasterski Beduinów, którzy koczują na pustyni w tamtej okolicy.
Ostatnie kilometry po tajemniczym pościgu zasuwałem w tempie wyścigowym i wreszcie dotarłem do celu. Malutkie miasteczko a w nim upragniony nocleg. Dom i gospodarz idealny. Wielka sypialnia, ogromne łóżko, cudowna łazienka z wielką wanną i cała kuchnia do dyspozycji. To był niesamowity kontrast – po kilkunastu godzinach na pustyni – pełny komfort :) Zasypiałem szczęśliwy z mocnym postanowieniem, że nigdy więcej nie pojadę przez pustynię po ciemku.
Mocny dzień: 166 kilometrów i 2100 m w górę.
Σχόλια