top of page
  • notojade

Przez Casablankę i Marakesz do Agadiru

Jest niedziela więc ruszam do mojego kolejnego celu, czyli do Casablanki🚲

Pociąg TGV jedzie z Rabatu do Casablanki niecałą godzinę, ale dla mnie była to całodzienna wyprawa. Tyle, że ja nie śmigam 300 kilometrów na godzinę😎


Casablanka to największe miasto w Maroku i zdecydowanie nie przypomina tego co widzieliśmy w filmie z Humpreyem Bogartem. Jest bardzo głośno, wielkomiejsko i czuć, że tutaj bije gospodarcze serce Maroka.

Cały dzień pedałowałem przy zachmurzonym niebie, więc było dość chłodno. Już nie mogę się doczekać prawdziwego afrykańskiego słońca ☀️

Cieplej zrobiło mi się, kiedy podjechał do mnie Abdel -  marokański kolarz amator, żeby dać mi butelkę izotonika i banana. Ten fajny gest zrobił mi dzień 😍


W Casa (bo tak Marokańczycy nazywają Casablankę) śpię w hotelu Majestic w samiutkim centrum. Lubię takie miejscówki, bo za niewielkie pieniądze oferują świetną lokalizację i przyzwoity standard.

Następnego dnia wcześnie rano opuszczam Casablankę i kieruję się w stronę Marakeszu. Jazda tam zajmie mi dwa dni. Zwiedzam więc marokańską prowincję.  Nareszcie mało samochodów, sielskie krajobrazy, cisza i kolejne 150 kilometrów zrobione😎


Po fajnym noclegu w Sidi Bennour ruszam do Marakeszu. Na pożegnanie wychodzi do mnie dyrektor hotelu i z troską pyta jak daleko jadę. Życzy mi powodzenia, a ja ruszam. Po raz kolejny odczuwam tu miłą serdeczność i lubię za to Marokańczyków.

Marakesz nie jest wprawdzie na mojej trasie, ale nie mogę sobie odmówić frajdy odwiedzenia tego niezwykłego miasta. Muszę nadłożyć dodatkowe 70 kilometrów, ale to nie jest na szczęście wielki problem🔥

Dzień zaczynam pechowo, bo już po godzinie jazdy łapię kapcia. Moich opon nie pokonały w tamtym roku śmieci na drogach w USA, a tu wystarczyło marokańskie szkło😞 Na szczęście gumę złapałem koło przydrożnej kawiarni, której właściciel poczęstował mnie miętową herbatą i pomógł przy zmianie dętki.

Potem było tylko lepiej, słońce zaczęło przygrzewać i wreszcie zrobiło się ciepło.


Niska temperatura to na razie jedyna niemiła niespodzianka podczas tego wyjazdu. Noce są naprawdę zimne, a poranna jazda w 5 stopniach nie pasuje do moich wyobrażeń o afrykańskiej przygodzie🤔

Trasa do Marakeszu to piękna podróż przez wzgórza. Przyjemne zjazdy i podjazdy urozmaicają dzień. Miejscami robi się pustynnie, znikają pola i sady, które towarzyszyly mi przez ostatnie dni.

A w nagrodę Marakesz. Miasto z najbardziej zwariowanym ruchem ulicznym. Wszyscy zajeżdżają sobie drogę i trąbią.


Ponieważ znowu śpię w samym centrum, czekała mnie jeszcze szalona jazda przez zatłoczony plac Jamaa el Fna i szukanie mojego riadu w gęstwinie ciasnych uliczek medyny. Na szczęście jakoś trafiłem 😎

Dzień kończę wielką ucztą. Rzucam się na uliczne jedzenie, które jest tu absolutnie genialne i grzechem byłoby nie spróbować tych przysmaków😊


Po noclegu w miłym i taniutkim riadzie, ruszam w stronę Agadiru. Najpierw szalony wyjazd z centrum miasta, a potem już przeprawa przez góry i dwa dni ostrej jazdy na większych wysokościach.



Jedzie się ciężko, ale atrakcją  dnia okazała się wizyta w wiejskiej knajpce, gdzie wspólnie z lokalsami jadłem grillowaną baraninę. Było pysznie, a i rozmowy na migi okazały się całkiem ciekawe.


Już wiem, że są dwa słowa, które bardzo ułatwiają kontakty towarzyskie. Wystarczy powiedzieć  BULANDA🇵🇱 i LEWANDOWSKI⚽️, żeby rozmowa wartko się potoczyła😎



Przed wieczorem docieram do miasteczka Imintanout, gdzie znajduję hotel. Tu po raz pierwszy w czasie mojej wyprawy jechałem w ciemno, bo w żadnym internetowym systemie rezerwacyjnym nie było noclegów. I taka jazda w ciemno okazała się strzałem w dziesiątkę. Hotel był bardzo przyzwoity, pokój naprawdę duży i z klimą, a cena dwa razy niższa niż przez internet.

Ta klimatyzacja w pokoju to bardzo przydatny gadżet, ponieważ  w czasie zimnych nocy można ją ustawić w tryb ogrzewania🙂


Wieczorem robie sobie pierwsze podsumowanie.Właśnie minął tydzień mojej afrykańskiej podróży. Przejechałem na razie 967 kilometrów i powoli zaczynam czuć klimat tej wyprawy.

Z Imintanout wyjeżdżam po 10 rano, bo jest tak zimno, że nie mam siły wsiąść na rower. Są 2 stopnie i dopiero jak temperatura wzrasta do 5 - ruszam.

Ale to był długi dzień. 140 kilometrów przez góry do Agadiru dało mi ostro w kość. Od samego startu długie podjazdy, pustynny krajobraz i silny wiatr. W zasadzie calutki dzień spędziłem pedałując. W nagrodę na koniec dnia mam piękny zjazd nad Atlantyk do Agadiru. Do hotelu zajeżdżam już po ciemku. Ale nareszcie jakąś odmiana, bo jest ciepły wieczór! 17 stopni zachęca to zjedzenia kolacji na dworze. Dzień kończę więc wielką shoarmą.

Ponieważ na liczniku wyprawy stuknęło 1100 kilometrów, piątek robię sobie wolny. Będzie czas na ogarnięcie roweru, prania, bloga i tysiąca innych rzeczy.


bottom of page