Żelaznym punktem mojej wyprawy były trzy wyspy położone na wschodnim wybrzeżu Tajlandii.
Jako pierwsza - bo najbliższa od Bangkoku była Ko Chang. To jedno z ulubionych miejsc wypoczynku Tajów. Jest ich tam całkiem sporo, ale turystów z zagranicy cała masa.
Wyspa jest bardzo blisko lądu, więc prom płynie tam może ze 20 minut. Dopływamy do wyspy, wsiadam na rower i dosłownie odbijam się od ściany! Droga jest miejscami tak stroma, że muszę zsiąść z roweru. To prawdziwe zaskoczenie, bo kiedy planowałem wyprawę sprawdziłem przewyższenia tylko w części lądowej. Wyspy odpuściłem bo uznałem, że nie będzie żadnych problemów. Otóż były - przejazd z północy na południe wyspy zajął mi ponad godzinę i dojechałem kompletnie wymęczony.
Ale potem były już same przyjemności: chatka w której spałem okazała się urocza, morze ciepłe a jedzenie znowu rozbiło bank. No i kolejne odkrycie mojego wyjazdu - szejki owocowe, które robią na poczekaniu. Coś niesamowitego :)
Nazajutrz wcześnie rano ruszam z mojego resortu do przystani Bang Bao i łapię prom na malutką wysepkę Ko Mak.
Prom okazuje się starą łajbą a kapitan statku wygląda jak indiański wojownik. Jak krypa wygląda tak pływa i po pół godzinie silnik się krzusi i zalega cisza. Prom się popsuł. Nasza dzielna załoga odbywa naradę i zaczynają grzebać w maszynowni.
Takie dryfowanie ma swoje zalety: pasażerowie są dla siebie coraz przyjaźniejsi, robimy pamiątkowe fotki. Ja nie mogę oczywiście wytrzymać i zakradam się z aparatem do maszynowni. I wtedy dzieje się cud: silnik ożywa a moi współpasażerowie żartują, że naprawiłem prom :)
Na promie poznaję też niesamowitego rowerzystę-podróżnika, który jedzie z Wietnamu przez Kambodżę, Tajlandię i Malezję do Singapuru. Stamtąd zamierza polecieć do Nowej Zelandii i przejechać obie wyspy. Zaimponował mi, za to ja wzbudzam jego autentyczny podziw moim sprzętem. Dotyka roweru, ogląda sakwy a kiedy mówię mu, że rower z ekwipunkiem waży około 15 kg jest w szoku. Jego turystyczny rumak z 8 torbami waży ponad 50 kilo!
Przy molo w Ko Mak robimy sobie pożegnalne fotki, wypijamy po szejku z mango i każdy rusza w swoją stronę. Znowu mam do przejechania całą wyspę, ale tym razem to jakieś 5 kilometrów :) Jest wprawdzie dosyć płasko, ale miejscami jadę przez dżunglę drogą gruntową. Okazało sie, że dla Google Maps nie istnieje droga do mojego resortu. Naprawdę wyświetlał mi komunikat, że nie ma!
Uruchamiam drugą apkę Komoot i wydaje się, że jest ok - mam trasę. Niestety po chwili okazuje się, że nawigacja poprowadziła mnie w zupełnie innym kierunku. Na szczęście życzliwi Tajowie udzielają mi niezbednych wskazowek i po kwadransie jestem na miejscu.
A to naprawdę urocza miejscówka na małym południowym cyplu. Drewniana chatka, w ktorej śpię ma taras kilka metrów od morza. Jest pieknie! Teraz jeszcze obowiązkowa kąpiel w morzu. Właściciel resortu pożycza mi maskę i fajkę - bo pod wodą jest sporo do oglądania. Tę przyjemność przypłacam niestety kontuzją: rozcinam sobie stopę o ostrą rafę :(
Zasypianie w takiej drewnianej budzie nad samym morzem to wielka frajda, a jeszcze bardziej miło zrobiło się rano, kiedy okazało sie, że jest przypływ i woda dochodzi prawie pod domek!
Ale koniec tych zachwytów bo trzeba ruszać na prom. Pruję gliniastą drogą a potem na skróty przez gaj palmowy bo z daleka widzę port. Na szczęście mam jeszcze chwilę do startu więc pochłaniam moje śniadanie marzeń: wielki kokos, z którego najpierw wypijam wodę a potem zjadam miąższ, do tego szejk z mango i innych lokalnych owoców i na koniec klasyczna potrawa pad thai. Teraz jestem już gotowy żeby podbić kolejną wyspę.
Prom na Ko Kut to zupełnie inna bajka niż wczorajsza łajba. Wielki katamaran z klimatyzowanym wnętrzem pruje wodę z prędkością 40 km/h. Wczoraj płynęliśmy niecałe 20 kilometrów na godzinę :)
Ko Mak wita nas fantastycznym portem. Wsiadam na rower i ... mam powtórkę z Ko Chang. Jest stromo, ale albo minimalnie mniej niż przedwczoraj albo mam więcej sił. Tradycyjnie nocleg zarezerwowałem na drugim końcu wyspy. Ale to tylko 17 kilometrów :) Brzmi lajtowo, ale naprawdę było co jechać, tym bardziej, że zjechałem z trasy żeby zobaczyć wodospad Klong Yai Kee. Wodospad troszeczkę mnie zaskoczył. Zaczęło się ostrym zjazdem, potem zrobiło się tak stromo, że musiałem schować rower w dżungli żeby przejść końcówkę na piechotę.
No i zziajany docieram w końcu na miejsce, a tu rozczarowanie: jest środek pory suchej i wodospad sika cienką strużką ;) Robię pamiątkową fotkę i pruję do resortu.
Teraz szybkie formalności czyli wymiana kasy na klucz od bungalowu i po pół godzinie jestem ma plaży. Tu jest naprawdę pięknie. Jak na pocztówce :)
Ko Kut zrobilo na mnie najlepsze wrażenie, chociaż maleńka Ko Mak też jest warta grzechu. Najmniej polecam Ko Chang: mnóstwo turystów, spory ruch na drogach no i te przeklęte podjazdy!
To już koniec skakania po tajskich (a może rajskich) wyspach, bo jutro rano wsiadam na pierwszy prom i ruszam w kierunku granicy z Kambodżą.
Jak tylko tam dotrę wrzucę kolejny wpis.
Kommentare