(25 - 27 sierpnia 2021, 382 km)
Z Valladolid wyjeżdżam po późnym śniadaniu, które w moim hotelu było naprawdę pyszne. Żadne francuskie drobiazgi, tylko dużo i konkretnie jak w niemieckich hotelach 😎
Tak jak w poprzednich dniach trasa prowadzi drogami o minimalnym ruchu, nie ma więc stresu i jedzie się dobrze. Trochę doskwiera słońce, więc co jakiś czas robię przerwy, żeby przeczekać największy upał.
Po południu nad Salamanką ma być trochę chmur więc powinno być łatwiej.
Oprócz tradycyjnych przerw na jedzenie i picie, zatrzymuję się w serwisie rowerowym w Tordesillas. Uprzejmy mechanik o imieniu Jesus dopompowuje mi koła i spokojnie ruszam w dalszą drogę.
Mniej więcej 30 kilometrów przed Salamanką pojawiają się zapowiadane chmury. Tylko zamiast lekkiego zachmurzenia widzę wielkie cumulonimbusy i zrywa się porywisty wiatr. W ciągu kilku minut robi się chłodno, a po kwadransie zaczyna grzmieć i leje jak z cebra.
Widzę w nawigacji, że za 2 kilometry jest wioska, więc pędzę tam szukać schronienia. Jak w każdej małej miejscowości jest oczywiście bar i wpadam do środka przemoczony. Wzbudzam spore zainteresowanie stałych bywalców. Dwóch mówi po angielsku, więc szybko zawiązuje się rozmowa, a na stół wjeżdżają kolejne puszki coli, którą częstują mnie miejscowi. Do Salamanki mam jeszcze 16 kilometrów, więc jak burza cichnie ruszam w drogę.
Niestety zrobiłem błąd. Po 20 minutach jazdy zaczyna się jeszcze większa ulewa, grzmi złowrogo, a w końcu zaczyna padać grad! Jestem kompletnie przemoczony, więc jadę jak najszybciej do hotelu, żeby wziąć gorący prysznic i wysuszyć ciuchy. Pokój zamienia się w wielką suszarnię.
We czwartek rano okazuje się, że wczorajszą ulewa uszkodziła powerbank, który jest niezbędny do zasilania mojego telefonu. Bez tego nie mogę nawigować. Sprawdzam jaki sklep otwierają tu w miarę szybko i na 10 jadę do Media Marktu. Niestety bateria nie jest naładowania, więc dziś mi się nie przyda. Postanawiam jechać z przerwami na jedzenie i picie w czasie których będę doładowywał telefon. Ostatecznie ruszam z Salamanki dopiero około 11 bo nie mogę sobie odmówić objazdu pięknej starówki.
Jest późno więc zaczyna się robić naprawdę upalnie. Mijam typowo rolniczy krajobraz. Najpierw pola, które z czasem ustępują miejsca ogromnym pastwiskom pełnym krów, świń albo koni.
Dzisiaj podobnie jak wczoraj mam szczęście do ludzi, którzy chcą pogadać i znają angielski. Praktycznie każda przerwa kończy się fajną rozmową 😎 Mam wrażenie, że ludzie są tu dużo bardziej otwarci niż na wybrzeżu.
Ponieważ wyjechałem naprawdę późno, wlokę się teraz w gigantycznym upale. Po 100 kilometrach docieram do pięknego miasta Ciudad Rodrigo. Teraz żałuję, że nie zdecydowem się na nocleg tutaj. Chciałem pojechać 20 kilometrów dalej, ale wtedy nie wiedziałem jeszcze, że przez power bank wyjadę tak mocno spóźniony.
Ostatnie 20 kilometrów z Ciudad Rodrigo to piękna wspinaczka stromymi serpentynami, na którą o tej porze nie mam zbytnio ochoty. Ale nie mam wyjścia i po ponad godzinie cieżkiej pracy, zziajany wjeżdżam do wioski El Sahugo i zamiast na kwaterę ruszam do lokalnej knajpki na zasłużony obiad.
Jest 21,więc to raczej kolacja. Jedzenie jest pyszne, a goście restauracji znowu chcą pogadać. Po deserze ruszam na nocleg. Tym razem przez airbnb wynająłem za grosze cały segment przy głównej uliczce El Sahugo.
Ten nocleg był strzałem w 10. Spało się świetnie i z samego rana ruszyłem w kierunku Hiszpanii.
Pierwsze kilometry w porannym chłodzie zachęcały do ostrzejszego podjeżdżania. Po mniej więcej 2 godzinach kiedy wspiąłem się na 1050 metrów, zrobiło się gorąco, a ja zacząłem chyba najdłuższy na tej wyprawie zjazd. Prawie 15 kilometrów non stop w dół. Była frajda! Potem jeszcze 2 godziny pagórków w kompletnym upale i dojeżdżam do granicy z Portugalią. Granica na moście. Most na rzece, której nie ma bo wyschła. Żadnych zabudowań, po prostu tabliczka z napisem Portugal i to wszystko. Szybka sesja foto i ruszam.
Niestety granica to dopiero półmetek, więc kolejne kilometry muszę pokonać w palącym słońcu. Jechałoby się nawet nieźle ale po kilkunastu kilometrach nawigacja kieruje mnie na główną drogę, gdzie ruch jest naprawdę duży. I tu moje pierwsze rozczarowanie. W Hiszpanii kierowcy omijali mnie szerokim łukiem, tu w Portugalii jeżdżą jak w Polsce - na gazetę. Dojazd do Castelo Branco był więc dosyć stresujący, ale wygodny hotel i dobra kolacja zdecydowanie poprawiły mi humor. Czas na ostatni etap do Lizbony 😎
Comments